Msza Święta - byle przetrwać!


(...) "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, 
nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. 
Zaprawdę, powiadam wam: 
Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego". 
(Mk 10,14-15)

Wczorajsza Eucharystia. 70 minut. Kościół nabity po brzegi. Pobożne skupienie ustępuje poszukiwaniu choć skrawka wolnego miejsca - stojącego - siedzące już dawno zajęte. Mężczyźni, kobiety, starsi, młodzi, dzieci - nikogo nie brakuje. Pieśń, znak krzyża... wszystko tak, jak powinno być. Miny ludzi raczej poważne, by nie napisać "grobowe". Tylko on - leży na podłodze i śmieje się w głos.
Wstaje, idzie kilka kroków i znowu leży z uśmiechem. Wybiera oczywiście miejsca najbrudniejsze - zadeptane od resztek śniegu, obsypane piachem i solą. Podnoszony - odbiega i znowu się kładzie. Spoglądam na ludzi, którzy obserwują jego zachowanie. Część się uśmiecha, inni nie kryją pogardy, zażenowania, rozdrażnienia, a ich twarze mówią: "to nie jest miejsce na takie wygłupy, wyprowadź go stąd...". Tak właśnie zachowywał się wczoraj w kościele mój niespełna półtoraroczny syn. Oczywiście wolałabym, by był jednym z tych dzieci, które całą liturgię bawią się w wózku misiem albo wiszą na ramieniu rodzica, obserwując świat. Wolałabym, jednak rzeczywistość jest inna. Uwierz, mnie też nie jest do śmiechu, gdy przez 70 minut chodzę po kościele, uważając, by ktoś nie nadepnął tego małego krasnoludka, by on nie wszedł tam, gdzie może stać mu się krzywda, by nie zaczął... Co chwila zwracam mu uwagę, koryguję jego zachowanie, pokazując, co wolno, a czego nie. Nauczy się. Każdy się uczy. Wyrośnie z tego - to pewne.
Dlatego proszę, zanim kolejny raz ocenisz jakiekolwiek dziecko jako "niewychowane" albo "rozwydrzone", a jego rodzica / opiekuna jako "nieradzącego sobie z dzieckiem", to wiedz, że jako rodzic (piszę to w imieniu swoim i każdego rodzica małego i trochę starszego dziecka): ROBIĘ CO MOGĘ, by tobie nie przeszkadzać w modlitwie i jednocześnie uczyć dziecko zasad panujących w kościele. Jasne, że wygodniej byłoby mi umówić się z mężem co do wyjść, ustalając wspólnie: ty idź na godzinę 16, a ja zostanę z dziećmi w domu, a później się zamienimy - ja pójdę na 18, a ty zostaniesz z nimi w domu. Wtedy zapewne z Mszy Świętej wyniosłabym o wiele więcej ponad to, że starszy syn miał popiół w oczach, młodszy - popiół wszędzie, a ja to w sumie nie wiem, czy się załapałam jak należy, gdyż w pośpiechu odwróciłam się, by ruszyć za swoimi maluchami, którzy już zdążyli wmieszać się w tłum.
Będąc znowu świadkiem takich sytuacji, pomyśl proszę nie tylko o sobie. Zobacz w nas - rodzicach - tych, którzy zmagają się z własnymi nerwami, zniecierpliwieniem i zmęczeniem, by nie pójść łatwiejszą drogą - nie wziąć dziecka na ręce i nie wrócić do spokojnego, pełnego zabawek domu, tylko tłumaczyć po raz tysięczny, że nie może wejść na ołtarz i bawić się na tamtym kolorowym dywanie... Spójrz na to dziecko, które szuka sobie zajęcia, bo naprzemienne wstawanie, siadanie i klękanie - nie budzi jego fascynacji. I spójrz przede wszystkim na Jezusa, który uczy każdego z nas, postępowania wobec dzieci: "I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je". (Mk 10,16)

Popularne posty