Obiecanki?
„Chodźcie każdą drogą, którą wam rozkażę, aby się wam dobrze
wiodło” (Jr 7, 23) Takie słowa kieruje Bóg do każdego człowieka –do Ciebie i do
mnie. Bóg mówi wprost, bez wielkiego zadęcia i owijania w bawełnę – będzie ci
się powodzić, gdy pójdziesz za Nim. Brzmi banalnie. Bo co niby wielkiego w tym,
by np. nie kraść, czy nie zabijać, albo raz w roku się spowiadać?
Można
pomyśleć, że w sumie to Bóg małe ma wymagania i nietrudno im sprostać.
Zastanawiam się, czy jednak właśnie o to chodzi Bogu. Jeszcze raz: „chodźcie
każdą drogą, którą wam rozkażę…”. Wypełnianie planu minimum, czyli np. jedynie
przestrzeganie przykazań, choć niekwestionowanie dobre, to jednak ciągle plan
minimum. A Bóg chce czegoś więcej i stawia przed człowiekiem wielką obietnicę!
W Ewangelii Świętego Jana (10,10) napisane jest bardzo jasno: „Ja przyszedłem po to, aby (owce) miały życie
i miały je w obfitości”. Czy wolisz
biedować, patrząc ciągle na to, czego nie masz – na swoje ograniczenia,
uwarunkowania z przeszłości, niejasne plany dotyczące kolejnych dni…? Ja
zdecydowanie wolę życie w obfitości. Bóg mówi: mam plan na twoje życie, chcę ci
dawać to, czego potrzebujesz (nowy samochód, skrzypce, buty…?), tylko mnie
słuchaj.
Wiem, wiem, nie jest łatwo zmodyfikować swój pięknie ułożony
plan dnia, tygodnia, życia… Nie jest łatwo stanąć z otwartym sercem i
powiedzieć: dobra, Panie Boże, rządź kolejną godziną mojego życia, oddaję Ci
ją. Nie jest łatwo wyjść poza schemat, gdyż nagle może okazać się, że umówione
na dany dzień spotkania „leżą”, bo najpierw rozładował się telefon, później
wjechałeś w korek, by na koniec okazało się, że klucze do biura zostały w domu…
Mnie, choć staram się oddawać Bogu każdy dzień życia, często zdarzają się takie
sytuacje. Często też początkowo denerwuję się, że przecież nie tak miało to
wszystko wyglądać…, a później – jak lampka w głowie – pojawia się pytanie:
Panie Boże, co chcesz mi pokazać przez te wszystkie sytuacje? Odpowiedź nieraz
przychodzi od razu, a nieraz muszę na nią zaczekać (czasem nawet kilka miesięcy
lub lat).
Przypomina mi się sytuacja, która początkowo - doprowadzając do łez - rozwaliła mnie
zupełnie. Mieliśmy zaplanowany rodzinny wyjazd na
weekendowe rekolekcje – termin, miejsce, ludzie – wszystko umówione. W czwartek
wieczorem dziecko zaczęło gorączkować, w piątek objawy choroby się nasiliły, pewnym więc było, że musimy zostać w domu. W rozmowie z mężem ustaliliśmy
jednak, że jedno z nas może pojechać – padło na mnie. Nie ucieszyłam się tym.
Byłam wściekła, że muszę jechać sama. Całą drogę wyrzucałam Bogu, że znowu przesadził!
Zaplanowałam sobie, by cały weekend nie wychodzić z pokoju, by pokazać Bogu, że
takie rzeczy to nie ze mną i Jemu na złość, nie będę brała udziału w
konferencjach, spotkaniach, Eucharystii… Takie dziecinne „na złość mamie
odmrożę sobie uszy”. Znacie to? W ogóle nie dopuszczałam, by cokolwiek
usłyszeć. Gdy emocje opadły, wtedy dopiero usłyszałam głos Boga. Pełen troski i
miłości. „Dałem ci ten czas, byś mogła odpocząć” (Słucham?! To do mnie?). Wmurowało mnie. Bóg dopuścił
chorobę dziecka, by jego matce dać wolny weekend. Jestem przekonana, że jedynie Bóg mógł to wymyślić! To
był moment, gdy wreszcie uśmiechnęłam się i otworzyłam na Niego serce. Każda
matka dwulatka wie, co to znaczy całodobowa opieka nad dzieckiem. Bóg podarował
mi weekend w obfitości. Mogłam się w spokoju najeść, wyspać, wziąć prysznic,
poczytać…
Co byłoby, gdybym nie poszła tą drogą, za Bogiem? Pewnie
faktycznie dwa dni siedziałabym w pokoju, sfochowana na Boga, życie i świat.
Zamknięta, opłakując kolejne niepowodzenie.
Z Bogiem bardzo zmienia się
perspektywa patrzenia na to, co po ludzku wydaje się całkowitą porażką. Z
Bogiem widać dalej…, bo któż, jak nie On, chce dać swoim dzieciom życie w
obfitości!