Start!
…bo
paliwo zbyt drogie, pogoda deszczowa i buty jakieś niewygodne.
Siedzę,
przeglądam Facebooka i myślę sobie – ale ludzie potrafią super rzeczy robić. A:
maluje obrazy. B: tańczy. C: mistrzyni rękodzieła artystycznego. D: ukończyła
kurs zdobienia paznokci. E: skoczył ze spadochronem. F: otworzyła szkołę
pływania. G, H, I… Tak, to ludzie z pasją i zasobnym portfelem – myślę –
pocieszając i usprawiedliwiając się. Oni mają możliwości…, a ja to taka nędza,
gdzie mi tam do nich startować…
No właśnie – startować. By cokolwiek osiągnąć należy wystartować – odważyć się ruszyć ze swojego wygodnego fotela… i podjąć wyzwanie. Bez porównywania się z innymi osobami, w całkowitej wolności, we własnym tempie – iść, biec – cokolwiek, byle nie stać w miejscu i narzekać.
No właśnie – startować. By cokolwiek osiągnąć należy wystartować – odważyć się ruszyć ze swojego wygodnego fotela… i podjąć wyzwanie. Bez porównywania się z innymi osobami, w całkowitej wolności, we własnym tempie – iść, biec – cokolwiek, byle nie stać w miejscu i narzekać.
„To nie dla mnie”
– słowa równie często do niedawna wypowiadane przeze mnie, jak słyszane w chwili
obecnej na co dzień od innych osób. Na to zdanie Jezus odpowiada: „zaufaj”.
Zaufaj i idź – to Twój czas i Twoje miejsce do działania. Choć czasem tak jak
Jeremiasz, mogę się denerwować na plan
Boga na moje życie, to „zaufaj” – słyszę w sercu. „(…) Słowo Pańskie stało się
dla mnie codzienną zniewagą i pośmiewiskiem. I powiedziałem sobie: nie będę Go
już wspominał ani mówił w Jego imię!”
(Jr 20,8-9). Jak wielu z nas stać na taką szczerość wobec Boga? O wiele
łatwiej zawinąć się w kokon swoich przekonań, świętych racji i biernie czekać
na rozwój sytuacji. A Bóg chce, bym
wpuścił Go do swojej codzienności – do gotowania parówek, czytania dziecku
bajki – do mojej pracy i mojego domu – a wówczas mogę doświadczyć Jego
błogosławieństwa i ogromnej miłości. Jestem o tym przekonana bardzo osobiście,
gdyż mnie po dość zawiłej drodze – przez walkę z Jego planem – Bóg
przyprowadził do siebie. Paradoksalnie – bunt doprowadził mnie do tego, że
mogłam doświadczyć i bardzo zbliżyć się do Niego. Gdy miałam ukończony pierwszy
rok studiów, będących moją pasją, zaplanowane życie i z radością patrzyłam, że
wreszcie zaczęło mi się układać – Bóg w ciągu sekundy rozwalił mi tę formę.
(Zrobił to zapewne dlatego, ponieważ bardziej subtelnych zachęt do otwarcia się
na Jego plan nie przyjmowałam.) Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to był
początek gigantycznego życiowego siedmioletniego slalomu, na końcu którego
mogłam wtulić się w ramiona Boga-Taty, by tak już od dwóch lat trwać. To była
trudna i długa lekcja pokory, ale warto było podjąć ten trud i ryzyko. Miłość,
której teraz doświadczam, Jego obecność w codzienności, otwartość są na
pierwszym miejscu. Nie oznacza to oczywiście, że mogę sobie siedzieć teraz
spokojnie i nic nie robić – o czym często sam Bóg mi wprost przypomina.
Wyjeżdżając wczoraj z parkingu – zamyślona, z mocno zakatarzoną głową – pora wieczorna, ciemno – zatrzymałam się, by zgodnie z prawem ustąpić pierwszeństwa pojazdowi, który znajdował się naprzeciwko mnie i sygnalizował zamiar skrętu w prawo. Czekałam dłuższą chwilę, aż on ruszy, by po chwili stwierdzić, że pojazd, który widzę jest... odbiciem mojego samochodu w witrynie sklepowej! I nagle okazało się, że droga jest pusta, gotowa, by na nią wjechać. Parsknęłam śmiechem... Po chwili przyszła refleksja - jak wiele w życiu zależy od zrobienia pierwszego kroku, od podjechania kilku centymetrów bliżej... Niebywałe, jak bardzo może zmienić się perspektywa, jak wiele mogę zmienić jedynie odrobinę ruszając się z miejsca, w którym tkwię.
Całkiem przyzwoita droga czeka..., a ja dopiero ostrożnie wyglądam z krzaków i badam, czy to dla mnie bezpieczne. Boże, dziękuję Ci za tę lekcję - kolejną z serii: zaufaj mi i rusz się kobieto!
Zaczynamy więc na blogu nowe – o tym, jak Bóg działa w człowieku, jak można szukając, odnaleźć Go nawet w stojącym przy plaży dźwigu…