Bóg na angielskim...
Chcę się z Wami podzielić artykułem, który ponad dwa
lata temu napisałem dla któregoś z numerów „Hbr”. Przeczytałem go … i widzę, że
nic nie stracił ze swojej aktualności. To, co opisałem, ma żywe odniesienie do
naszych sytuacji codziennych. Zapraszam do lektury …
Bóg
na angielskim ... i nie tylko
Któregoś zwykłego dnia zrozumiałem: Panie, przecież ja ich traktuję dobrze albo
źle zależnie od tego, czy spełniają moje oczekiwania, czy nie!
Mówię o swoich uczniach, których Bóg daje mi na jakiś
czas, abym ich uczył angielskiego ... i nie tylko. Dzień, o którym wspomniałem,
był jednym z takich, kiedy człowiek po lekcjach siada z głową w rękach i
bezradnie myśli „Co ja tu robię?".
Nauczycielem jestem od 19 lat, ale nauczycielem -
chrześcijaninem trochę ponad dwa lata i często dawałem temu wyraz opowiadając
innym nauczycielom o tym, jak Bóg mnie uratował wyrywając z pijaństwa, jak
Jezus odmienił moje życie. Przestałem się czaić i robiłem znak krzyża przed zjedzeniem
kanapki w pokoju nauczycielskim, czy obiadu na stołówce … czytałem Biblię w
pokoju nauczycielskim albo w klasie podczas sprawdzianu. Rozmawiałem o Bogu
otwarcie z każdym, kto chciał rozmawiać. Odważyłem się nawet powiedzieć świadectwo
przed uczniami. Po ludzku powinienem się wstydzić mówienia o rzeczach, z jakich
wyratował mnie Jezus, ale to już były okazje do oddania Mu chwały. Mogłem
opowiadać o Bogu, który zabrał moje upokorzenie, a przywrócił mi godność.
No i wydawać by się mogło, że wszystko jest „si". Mi też się tak wydawało aż do
tamtego dnia. Powalony przez własną niemoc nauczenia ich niemal czegokolwiek,
siedziałem karmiąc swoje rozczarowanie i myśląc, że nie ma dla kogo się
wysilać, że nikt nie korzysta z tego, co mogę przekazać (ilu nauczycieli
mogłoby się pod tym podpisać!). I właśnie wtedy przyszło: Lubisz ich gdy są po twojej myśli, ale wystarczy, że nie sprostają
twoim oczekiwaniom, a już masz do nich pretensje, już ich oskarżasz!
Im dłużej się tej myśli przyglądałem, tym bardziej
uderzała mnie jej prostota i prawdziwość. To było coś w stylu zdania sobie
sprawy, że przecedzam komara, ale wielbłąd? ... ależ proszę wielbłądzie!
Zobaczyłem, że uzależniam moje podejście do uczniów od
tego, czy spełniają MOJE normy. Chodziło tylko o to, w jakim stopniu wpasują
się w ramki, które MI dają satysfakcję! Ktoś może się dziwić czytając to.
Przecież to normalne, że mamy wobec uczniów wymagania i jak ich nie spełniają
to są "beee". Tak … normalne. Ale dla świata. Świata, który gotów
jest zagryźć, przerzuć i wypluć każdego, kto nie pasuje do jego "postępowych
i obowiązujących" norm. Ci, którzy nie nadążają, muszą pozostać odpadem!
Jezus tego nie nauczał (a sam był nauczycielem), a
gdyby myślał takimi właśnie kategoriami, to machnąłby ręką na swoich uczniów,
bo przecież oni zupełnie nie nadążali za Nim!
Wraz z tym zrozumieniem przyszły: refleksja, potem wstyd
i modlitwa. Po pierwsze zrozumiałem, że moi niedoskonali uczniowie, tak często
sprawiający mi zawód, tak obojętni i słabi … są darem! Dar trudny do przyjęcia,
bo obnażył moje płytkie myślenie, rodem z jakiegoś kretyńskiego programu, gdzie
ludzi albo się wychwala albo lży nie bacząc na to, co oni przeżywają. Stanąłem
twarzą w twarz z prawdą, że ja tak robię - komentując coś złośliwie, mogę coś
zabijać w tym młodym człowieku!
Zaczęło się nawracanie mojego umysłu. Przecież ja mam
głosić życie, podnosić ludzi, zachęcać, a nie łamać im kark! Nie chodzi o
sztuczne i nieprawdziwe chwalenie za byle co. Oni doskonale wyczuwają i wiedzą,
kiedy coś spaprali. Chwalenie ich w takiej sytuacji równałoby się pustemu
pochlebstwu, co tylko jeszcze bardziej odrzuca!
Zrozumiałem, że ze mną w sali siedzą młodzi ludzie, za
których Jezus oddał swoje życie. To za nich stał się ofiarą przebłagalną. To
dla nich jest błogosławieństwo i wszelkie dobro od Boga, a ja tam jestem po to,
żeby to urzeczywistniać, a nie tylko oceniać ich pod kątem systematyczności w
nauce.
Sam Pan daje im wolność wyboru, mają pełne prawo czynić
to, co postanowią i wara mi do tego! Mają pełne prawo popełniać błędy. Bo to
prawo dał im Bóg. I choćby nie wiem jak mnie to rozdzierało, nie mam prawa
oceniać ich jako ludzi. Ich prawdziwą wartością jest bycie dzieckiem Boga,
dokładnie takim samym jak ja! Mogą nie uczyć się tak, jakbym chciał, albo
przerastać moje oczekiwania. Ani jedno, ani drugie nie jest aż tak ważne. Bóg
ich kocha dokładnie takimi, jakimi są, a ja kogo mam naśladować - Jezusa czy
świat?
No i się zaczęło ... modlitwa za siebie i za nich.
Zacząłem uwielbiać Boga w każdym z uczniów. Nieraz, żeby mieć pewność, że
nikogo nie pominę, brałem do ręki kajet i imiennie błogosławiłem każdego ucznia
zanim wyszedłem do pracy. Przedstawiałem Bogu każdego i każdą (potem dołączyłem
też nauczycieli), dziękowałem, że dzięki nim Bóg dał mi tak wiele pojąć. Mniej
ważne stawał się ile się nauczą a
bardziej, czy usłyszą ode mnie słowa, które podnoszą a nie gnoją. Uwielbienie i
prośba za nich na dobre wpisały się w każdy dzień. W domu, w drodze do pracy,
na lekcjach, na przerwach. Nadal się zmagałem i zmagam ze sobą, bo przecież
chciałbym ich nauczyć jak najlepiej, nadal pojawiały się i pojawiają
rozczarowania, nadal łapię się na złośliwościach, choćby w myślach. Ale to już
nie ma mocy, bo wiem co robić - BŁOGOSŁAWIĆ!
A na początku tego roku szkolnego, zupełnie
nieoczekiwanie przyszło wychowawstwo wciśnięte mi ot tak … po koleżance. W
drugiej klasie szkoły średniej. Przyszło i od razu wygodnie się rozsiadło w
moim życiu. I to klasa, z którą najczęściej nie lubiłem lekcji w klasie I
(uczyłem jedną grupę). Rozumiecie: bal maskowy, ściana, zero zgrania, słowa u
nich nie spadały na podłogę - porywał je taki chłodny wiatr obojętności, że
ręce człowiekowi opadały. Mieli naprawdę kiepską reputację: jedna z najgorszych
klas w szkole, frekwencja masakra, nieobecni, obojętni, lekceważący, ogólnie „źle,
oj źle".
Ciekawe jest, że nie przyjąłem tego niechętnie. Miałem
obawy: co pomyślą, czy uda mi się do nich dotrzeć, czy się zrozumiemy, czy nie
potraktują mnie jak "nową miotłę", która ma zaprowadzić dyscyplinę,
itp. Ale widziałem przed sobą zadanie. Od początku jasne było, że muszę
odkłamać te wszystkie rzeczy, którymi ich pasiono: "Nic nie umiecie i
niczego się nie nauczycie", "Jak dostaniecie dopuszczający, to będzie
maks", "Nic się z wami nie da zrobić", itd. A jak to odkłamać?
Przede wszystkim samemu być prawdziwym, mówić otwarcie i dotrzymywać słowa, nie
robić z siebie pierwszoplanowej postaci ani nie wyznaczać głupich ram. To nie
taśma produkcyjna, a szkoła (która nie jest oderwana od życia), a oni to nie
modele samochodu, że mają być według wzorca, tylko żywi ludzie, którzy już w
młodym wieku musieli wysłuchać wielu krzywdzących opinii na swój temat. Wiem
jednak, że bez Boga to odkłamanie jest niemożliwe, więc tak jak wcześniej,
Jezus został zaproszony i "wtajemniczony" we wszystkie moje
pragnienia i plany ... a w sumie to chyba odwrotnie.
Jedna z pierwszych godzin wychowawczych. Zabieram ich na
świetlicę i oglądamy filmik „Jesteś wyjątkowy". To historia o drewnianych
ludzikach przylepiających sobie nawzajem złote gwiazdki (w nagrodę) albo szare
kropki (za karę). Oglądamy. Tu i tam widzę zaszklone oczy, trzęsące się bródki,
totalna cisza. Potem dyskusja nad różnymi postaciami, ich zachowaniem, postacią
rzeźbiarza Eli (Boga). Druga wychowawcza, jeszcze raz wybrane fragmenty filmu, rozmawiamy
i staram się im pokazać ile z tego filmiku jest obecne w życiu: ocenianie,
szufladkowanie, kłamstwa, wykorzystywanie innych, pochlebstwa, przejmowanie się
opiniami innych i ... pojawiający się pod koniec Eli, wyzwalający Punchinello
(głównego bohatera) z kłamstw, którymi żył. Chcę im pokazać, że sami są
wyjątkowi, że każdy z nich jest bardzo wartościowy ... a Bóg cicho wchodzi w to
wszystko. Obejrzyjcie sami, zrozumiecie.
Bóg podpowiada, ja realizuję. Kolejne wychowawcze:
"Cyrk motyli", świadectwo Nicka Vujcicia. Modlę się cały czas, gdy
oni oglądają. Wierzę, że Bóg robi swoje, bylebym tego gadaniną nie spaprał.
Fragmenty innych filmów i rozmowy. Już nie tylko na wychowawczej ale i na
angielskim, na przerwach. Już nie tylko z nimi, ale i w innych klasach. Jeśli
chodzi o "moich", to staram się ich podnosić, pokazać, że nie muszą
się poddawać tak łatwo, że są w stanie więcej. Uczulam rodziców na prawdę i
szczerość, zero folgowania w sytuacjach: "Oj, nie chce mi się iść do
szkoły. Napiszesz mi usprawiedliwienie?" Często oczywiście nie jest
sielankowo, są zgrzyty i przykre sytuacje, ale cel się nie zmienia. Modlitwa
się nie zmienia. Jezus zapraszany na każdą lekcję.
Nie chcę silić się na wielką mądrość. Powiem Wam na
koniec tylko, co Bóg zdziałał przez 4 miesiące. Nauczyciele co jakiś czas ich
chwalą za zachowanie: sympatyczni, grzeczni, aż miło. Przychodzi rada
pedagogiczna kilka dni temu. Klasa skazywana na porażkę i pożarcie (pisałem
wcześniej), klasa która sama przyznawała we wrześniu, że większość spraw jest
im obojętna: oceny, frekwencja, zachowanie ... ta sama klasa jest najlepsza w
całym technikum i jedną z najlepszych w całej szkole (włączając LO) w średniej
ocen! ścisła czołówka we frekwencji! lubiani, doceniani, gratulacje, tu i
ówdzie głosy, że będą klasą sztandarową! Chyba nawet nie umiem im i Wam
powiedzieć jak jestem z nich dumny. I co … można? Pewnie. Z Bogiem na lekcji
... można.
Krzysztof Łukasik